To, że mam
kota dla większości moich znajomych jest oczywistą oczywistością. Teraz jednak
– jak niemal każda szanująca się dziewiarka – mam też kota dosłownie, z krwi i
kości. Miesiąc temu przyszedł i został.
Przedstawiam Prezesa (bez zbędnych
skojarzeń proszę ;) ).
Słodki z
niego chłopak :D I
bardzo towarzyski. Czasem opowie co u niego, bardzo lubi się przytulać i pomaga
we wszystkich pracach w ogrodzie. Jest z nami zawsze i wszędzie, z ogonem
postawionym na baczność jak antena. Wniósł powiew świeżości do naszej rodziny.
Niestety, z
Bestią się nie dogadują, a w zasadzie to Bestia go nie akceptuje i znienacka
potrafi kłapnąć paszczą jak rasowy krokodyl. Z tej racji towarzystwo jest na
stałe oddzielone drzwiami od tarasu. Niestety, bo nie jesteśmy zwolennikami
kotów wychodzących bez nadzoru.
Dla
jasności: kotów nie lubimy i nigdy nie lubiliśmy, ze szczególnym uwzględnieniem
tych półdzikich, wioskowych morderców wszystkiego co żywe. Zapaskudzone przez
kocury pranie oraz kocie kupy na grządkach warzywnika tez nie przemawiały na
ich korzyść. Poza tym wszyscy całe życie mieszkaliśmy z psami; koty to dla nas
całkiem obcy gatunek.
Prezes jest
jednak ciut inny. Krótki research
wioskowy wykazał, że był kotem „domowym”. Wzięty jako kociak, by dziecko miało
się czym bawić, zaczął dorastać i pachnieć kocurem. Więc wyrzucono go z domu,
jak śmieć czy zepsutą zabawkę, a w zamian dziecko dostało kolejnego małego
kotka… „Kastracja przecież kosztuje” (tak, to cytat). Nie chcę tego komentować
i ubolewam, że wśród ludzi jest tylu nieludzi. I cieszę się, że mimo wszystko
są też ludzie, którym zależy. I absolutnie nie mam na myśli nas, tylko tych
kilka osób, które całkowicie bezinteresownie pomogły nam ogarnąć tą kocią
niespodziankę, łącznie z kastracją, odrobaczeniem, szczepieniami, kontenerkiem,
domkiem a nawet karmą. I dały „instrukcję obsługi” do tego całkowicie
nieznanego dla nas stworzenia.