wtorek, 16 grudnia 2014

wtorek, 11 listopada 2014

Dywaniki, chodniczki, szmaciaki



Przyznam, że do chodniczków mam pewną słabość. To od nich właśnie zaczęłam swoją przygodę z tkactwem. W domu zawsze się przydadzą. Pies ma się na czym położyć. Nie ma szoku termicznego przy wychodzeniu z wanny. Materiał jest łatwo dostępny i w miarę tani. Można bez zbytnich wyrzutów sumienia zagospodarować nienoszone ubrania/pościel/inne materiały; nic się nie marnuje. Dywaniki tka się szybko, a osnuwanie krosna nie jest udręką. Można prać je w pralce. No same zalety mają ;)
Jako wątku używam tkanin typu prześcieradła lub poszwy na kołdrę (lumpki są istnym zagłębiem fajnych materiałów) albo koszulek bawełnianych. Te pierwsze mają tą zaletę, że nie pylą przy cięciu i tkaniu, pocięte paski są długie a materiał nieelastyczny. Jeśli upolujemy poszwę w ciekawych kolorach mamy już gotowe zestawienie na dywanik. Wadą – choć może nie dla wszystkich – jest to, że w gotowej tkaninie jest dużo sterczących niteczek (mnie osobiście nieco to denerwuje). Z koszulek bawełnianych uzyskamy zwykle krótsze paski (choć nie zawsze - jeśli koszulka nie ma bocznych szwów to można uzyskać długi pasek dzianiny), a przy cięciu i tkaniu nieźle się pyli. Paski są elastyczne, co jest zaletą, bo jeśli je pociągniemy za końce to ładnie się zwiną w rulonik, oraz wadą, bo trzeba pilnować brzegów przy tkaniu. Koszulki występują we wszystkich kolorach tęczy, a nawet więcej. Trzeba tylko zwrócić uwagę czy lewa strona koszulki jest w takim samym kolorze jak prawa ;) Drobne aplikacje na koszulkach moim zdaniem nie przeszkadzają, unikam jedynie dużych „naprasowanek”.
Ostatnio namiętnie tkam dywaniki z koszulek bawełnianych. Oto pierwszych dziewięć. Kolejne w drodze ;)

chodniczki, szmaciaki, dywaniki

chodniczki, szmaciaki, dywaniki
Chaber.

chodniczki, szmaciaki, dywaniki
Konwalia.


chodniczki, szmaciaki, dywaniki
Lawenda.

chodniczki, szmaciaki, dywaniki
Szare :)

czwartek, 17 lipca 2014

Idąc za ciosem


W ramach urozmaicenia podczas tkania mojej „projektowej” tkaniny pofarbowałam kolejny motek.
Motek zaprawiony był tradycyjnie już ałunem (robię tak, że jak już mam kilka uprzędzionych motków, to zaprawiam je hurtem podczas jednego pichcenia, a potem sukcesywnie farbuję na różne kolory). Tym razem użyłam pociętego korzenia szczawiu, w dość sporej ilości (tradycyjnie też nie ważyłam L ). Po godzinie gotowania kolor był mało ciekawy, przedłużyłam więc gotowanie do około 3 godzin. Uzyskałam kolor bladoróżowy, delikatny. (Brązowy moteczek obok to inna historia).


Zrobiłam też eksperyment z wykorzystaniem kwitnącego oregano, bo znalazłam informację, że cała roślina z zaprawą ałunową barwi wełnę na kolor purpurowy. Może i tak, ale ja uzyskałam brudnożółty ;) Najprawdopodobniej coś musiałam przekombinować. Albo nie miała to być kwitnąca roślina, albo miała być dosłownie cała – z korzeniem. Nie wiem. 


Dwa z Kochanych Dzieciątek wróciły już ze swoich wyjazdów (tylko dlaczego tak szybko?). Jak się okazało, każde z nich miało małą przygodę tkacko-prząśniczą, co mnie niepomiernie uradowało. Oczywiście Dzieciątka zostały szczegółowo wypytane co i jak :)
Pierwsze z nich nawiedziło Biskupin. Dowiedziało się, jak kiedyś przędziono na wrzecionie oraz na czym tkano. Były również małe warsztaty – dzieciaki próbowały zabawy z wrzecionem oraz tkały krajki na bardkach. A oto krajka Małego :)


Drugie z Dzieciątek było w Muzeum Beskidzkim w Wiśle. Dowiedziało się tam m.in. że: „Owce strzyżono dwa razy do roku, potem wełnę prano i czesano, a potem przędziono. Były też duuuuże krosna (przy mojej glimakrowej Julce wszystkie są duże ;) ). I były przygotowane do pracy – miały założoną osnowę i deseczkę na wątek”.
Niestety, żadne z dwóch Dzieciątek nie uważa za stosowne by używać aparatu fotograficznego :/ A matka tak by sobie zdjęcia tego wszystkiego pooglądała…

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Matka tka…


No nareszcie ;) Trochę to zajęło, ale w tzw. międzyczasie miałam sporo innych zajęć, w tym również takich związanych z przerabianiem różnej maści (dosłownie) „skarbów z worka” :) Ale o tym innym razem.

Produkt finalny projektu jest już gotowy. Jeśli chodzi o rozmiar, to niestety nie jest jakiś szczególnie imponujący – 67x34 cm.
Teraz trochę danych technicznych: w związku z tym, że projekt w założeniu nie miał być duży, na osnowę użyłam resztek bawełnianego kordonka otrzymanego w spadku po mamie (Kordonet 30), gęstość płochy 40 szczelin na 10 cm, przy czym osnowę przewlekałam w co drugą szczelinę.


Jak wiecie, przędze przeznaczone na projekt były różnej grubości i – powiedziałabym – faktury ;) Z tej racji – po baaardzo dogłębnych przemyśleniach i opanowaniu przemożonej chęci zastosowania bardziej fikuśnego splotu – zdecydowałam się na splot płócienny, z wątkiem zakrywającym osnowę. Założyłam, że skoro przędze sporo się od siebie różnią, trzeba sięgnąć po środki najprostsze, tak aby różnice w jakości przędzy nie zdominowały tkaniny.

Od góry: korzeń farbownika lekarskiego, liście brzozy, kwiaty mniszka lekarskiego, łuski cebuli.
Oczywiście nie obyło się bez błędów. Pierwszy objawił się przy rozcinaniu nitek, którymi związałam motki farbowane łuskami cebuli oraz liśćmi brzozy. Motki były dość grube, nitki zbyt ciasno związane… I barwnik w te miejsca nie dotarł. Pozostały cztery jasne paski niezafarbowanej wełny. W tkaninie dało to niezamierzony, ale dość ciekawy efekt melanżu :)
Drugie niedociągnięcie to nierówne brzegi. Nie stosuję rozpinacza, a poszczególne przędze użyte do tkania różniły się elastycznością. Widać to w gotowym wyrobie.
Wątek zakrywający osnowę. No nie do końca… Są miejsca, gdzie osnowa jest widoczna. Przyczyny wg mnie są dwie: miejscami wątek jest zbyt cienki, a słabsze dobijanie było spowodowane obawą przed skończeniem się przędzy ;) – a przecież paski musiały być w miarę jednakowej szerokości.
Sknociłam też nieco wykończenie, to jest podszycie brzegów. Chciałam zastosować patent podejrzany tu, ale w momencie zdejmowania tkaniny z krosna zorientowałam się, że źle zaczęłam – nie utkałam brzegu tak jak należy. Lepiej późno niż później, jak to powiadają ;) W każdym razie – reszta wykończenia poszła jak trzeba, użyłam kleju modelarskiego, igły i nitki. Tylko brzeg jest nieco grubszy niż by mógł być.


I tym sposobem dotarłam do końca realizacji mojego projektu… Teraz przede mną trochę papierkowej roboty, bo muszę jeszcze rozliczyć projekt.

barwienie naturalne, ręcznie tkane

Oczywiście na tym nie kończę mojej działalności prząśniczo-tkackiej. Tym bardziej, że są już WAKACJE. Trójka Kochanych Dzieciątek (ekhm..) sukcesywnie udaje się w kierunku wakacyjnego udania. A zatem chata wolna i czasu nieco więcej. Może uda się trochę tego pędu wyhamować. Czego i Wam życzę :)

niedziela, 15 czerwca 2014

Farbowanie? Naturalnie!


Zamysł mój był taki, aby uzyskać cztery różne kolory przy użyciu czterech różnych gatunków roślin. W związku z tym, że ich kwitnienie było nieco rozciągnięte w czasie, z opublikowaniem tego posta poczekałam do zakończenia farbowania całej przędzy.
Wymagania sprzętowe były następujące: turystyczna kuchenka elektryczna, garnek ze stali nierdzewnej z pokrywką, durszlak również ze stali nierdzewnej (wiem, powinno się raczej używać naczyń emaliowanych ;), miska (opcjonalnie), rękawice gumowe oraz… chiński pałeczki (sprawdziły się świetnie jako mieszadło i wyciągadło). Z uwagi na konieczność zachowania dobrego samopoczucia domowników (nie tylko fizycznego ;) cały proces odbywał się w garażu.


Po zapoznaniu się z literaturą tematu, doszłam do wniosku, że trzeba zacząć od najprostszych sposobów zaprawiania przędzy i zaprawiłam ją w roztworze ałunu, zostawiając zmierzenie się z farbowaniem w kąpieli rozwijanej na później. Zdobycie ałunu nie było rzeczą super prostą, ale na szczęście jest internet. Kupiłam więc ałun w sztyfcie o składzie: potas, ałun i woda. Sztyft był chiński, nie wiedziałam więc do końca czego mam się spodziewać po użyciu ;) (do celów farbiarskich oczywiście).
Przed zaprawieniem przędzę włożyłam na kilka godzin do garnka z wodą, aby solidnie nasiąkła. Następnie dodałam ałunu (trochę na oko, jak zwykle w moim wypadku, ale znalazłam informację, że powinno go być około 8-10% wagi przędzy do farbowania). Zawartość garnka podgrzewałam przez godzinę, utrzymując temperaturę bliską wrzenia (nie, oczywiście że nie mierzyłam temperatury ;) i od czasu do czasu poruszając pałeczkami wełną w garnku. Potem wyłączyłam kuchenkę i zostawiłam „zupkę” na noc do ostygnięcia.
Rano odcedziłam wełenkę i wypłukałam w czystej wodzie. Roztworu ałunu nie wylałam, tylko przelałam do słoika. Myślę, że będzie można go wykorzystać do następnego zaprawiania, wzbogaciwszy tylko o trochę „nowego” ałunu.
W trakcie farbowania nie trzymałam się proporcji wagowych materiału roślinnego do przędzy (wynoszą zwykle 1:1). Co gorsza (tak, niektórzy mogą być zbulwersowani ;) poszłam na żywioł i w ogóle niczego nie ważyłam. Sama procedura farbowania nieco ewoluowała przy kolejnych kolorach ;)

Mniszek lekarski. Kolor, hmmm, zielonkawy.


Procedura była następująca: do garnka z niewielką ilością wody włożyłam durszlak z uzbieranymi kwiatami mniszka. Przykryłam pokrywką i podgrzewałam niemal do wrzenia przez godzinę. Potem wyjęłam durszlak, dolałam do garnka zimnej wody i włożyłam mokrą przędzę. I znów gotowałam przez niemal godzinę, a następnie zostawiłam na noc do wystygnięcia.


Rano wypłukałam (tak długo aż woda była czysta) i powiesiłam do wyschnięcia.

Łuski cebuli. Kolor rudopomarańczowy.


Procedura była taka sama, jak przy farbowaniu mniszkiem. Podczas gotowania łusek woda nabrała mocno czerwonego i bardzo obiecującego koloru :) ale kolor wełny wyszedł trochę mniej interesujący.


Liście brzozy. Kolor żółty.


Tu już zastosowałam nieco skróconą procedurę pichcenia, mianowicie w wodzie pływała przędza, a w durszlaku liście ;) – jednocześnie. Gotowanie trwało godzinę.


Korzeń farbownika lekarskiego. Kolor kawy z mlekiem.
I tu miała być dla Was, drodzy Czytelnicy, zagadka pt. „Kto zgadnie jakiej rośliny użyłam?”. Ale wyszła drobna niespodzianka z kolorem, bowiem miał wyjść w przybliżeniu czerwony :)
Procedura wyglądała tak, jak przy farbowaniu liśćmi brzozy. Do durszlaka włożyłam pocięty korzeń farbownika. Woda przybrała kolor lekko brudnoróżowy. I na tym się skończyło.


W związku z tym zamiast zagadki mam pytanie, czy ktoś z Was próbował już farbowania farbownikiem i jakie były jego efekty?

Podsumowanie: 
  1. Farbowanie to bardzo fajna zabawa :D 
  2. Materiał jest łatwo dostępny i tani (pewnie, że nie każdy, ale w większości raczej tak). I jest w czym wybierać. Poza tym można bliżej poznać różne okoliczności przyrody i wzbogacić swoją wiedzę botaniczno-zoologiczną ;)
  3. Jeśli ma się dwie taryfy na prąd to lepiej gotować w weekendy ;)
  4. Uzyskuje się ciekawe kolory. Mogą się one różnić w zależności od zastosowanej zaprawy, a natężenie koloru od ilości materiału roślinnego lub „krotności” kąpieli (mam na myśli, że przędza farbowana jako pierwsza w danym roztworze ma bardziej intensywny kolor niż następne). Do tego kolory uzyskane w wyniku naturalnego farbowania rzeczywiście pięknie pasują do siebie. 
  5. Kolor docelowy jest chyba zawsze małą niespodzianką. 
  6. Zaczęłam pożądliwym wzrokiem farbiarza patrzeć na rośliny w ogródku :) Wiem, że efekty takiego farbowania byłyby raczej nieprzewidywalne, ale ach – ten niebieski…

A teraz efekty farbowania, czyli wszystkie kolorowe motki razem, plus jeden w kolorze naturalnym. Zaczynając od naturalsa przeciwnie do ruchu wskazówek zegara mamy: farbownik lekarski, liście brzozy, mniszek lekarski i łuski cebuli.




Są to jedne z pierwszych motków, które uprzędłam, grubość przędzy jest więc mocno zróżnicowana. Wszystkie zostaną użyte to utkania jednej tkaniny, ale o tym następnym razem.



Lepiej późno niż później

Haaaloooo? Zagląda tu ktoś jeszcze? Przerwa w blogowaniu była całkiem zacna, ale wygląda na to, że już się skończyła ;) To lecimy :D  ...