Zamysł mój był taki, aby uzyskać cztery różne kolory przy użyciu czterech różnych gatunków roślin. W związku z tym, że ich kwitnienie było nieco rozciągnięte w czasie, z opublikowaniem tego posta poczekałam do zakończenia farbowania całej przędzy.
Wymagania sprzętowe były następujące: turystyczna kuchenka
elektryczna, garnek ze stali nierdzewnej z pokrywką, durszlak również ze stali
nierdzewnej (wiem, powinno się raczej używać naczyń emaliowanych ;), miska
(opcjonalnie), rękawice gumowe oraz… chiński pałeczki (sprawdziły się świetnie
jako mieszadło i wyciągadło). Z uwagi na konieczność zachowania dobrego
samopoczucia domowników (nie tylko fizycznego ;) cały proces odbywał się w
garażu.
Po zapoznaniu się z literaturą tematu, doszłam do wniosku,
że trzeba zacząć od najprostszych sposobów zaprawiania przędzy i zaprawiłam ją
w roztworze ałunu, zostawiając zmierzenie się z farbowaniem w kąpieli rozwijanej
na później. Zdobycie ałunu nie było rzeczą super prostą, ale na szczęście jest
internet. Kupiłam więc ałun w sztyfcie o składzie: potas, ałun i woda. Sztyft był
chiński, nie wiedziałam więc do końca czego mam się spodziewać po użyciu ;) (do
celów farbiarskich oczywiście).
Przed zaprawieniem przędzę włożyłam na kilka godzin do
garnka z wodą, aby solidnie nasiąkła. Następnie dodałam ałunu (trochę na oko,
jak zwykle w moim wypadku, ale znalazłam informację, że powinno go być około 8-10%
wagi przędzy do farbowania). Zawartość garnka podgrzewałam przez godzinę, utrzymując
temperaturę bliską wrzenia (nie, oczywiście że nie mierzyłam temperatury ;) i
od czasu do czasu poruszając pałeczkami wełną w garnku. Potem wyłączyłam
kuchenkę i zostawiłam „zupkę” na noc do ostygnięcia.
Rano odcedziłam wełenkę i wypłukałam w czystej wodzie.
Roztworu ałunu nie wylałam, tylko przelałam do słoika. Myślę, że będzie można
go wykorzystać do następnego zaprawiania, wzbogaciwszy tylko o trochę „nowego”
ałunu.
W trakcie farbowania nie trzymałam się proporcji wagowych
materiału roślinnego do przędzy (wynoszą zwykle 1:1). Co gorsza (tak, niektórzy
mogą być zbulwersowani ;) poszłam na żywioł i w ogóle niczego nie ważyłam. Sama
procedura farbowania nieco ewoluowała przy kolejnych kolorach ;)
Mniszek lekarski. Kolor, hmmm, zielonkawy.
Procedura była następująca: do garnka z niewielką ilością
wody włożyłam durszlak z uzbieranymi kwiatami mniszka. Przykryłam pokrywką i
podgrzewałam niemal do wrzenia przez godzinę. Potem wyjęłam durszlak, dolałam
do garnka zimnej wody i włożyłam mokrą przędzę. I znów gotowałam przez niemal
godzinę, a następnie zostawiłam na noc do wystygnięcia.
Rano wypłukałam (tak
długo aż woda była czysta) i powiesiłam do wyschnięcia.
Łuski cebuli. Kolor rudopomarańczowy.
Procedura była taka sama, jak przy farbowaniu mniszkiem.
Podczas gotowania łusek woda nabrała mocno czerwonego i bardzo obiecującego
koloru :)
ale kolor wełny wyszedł trochę mniej interesujący.
Liście brzozy. Kolor żółty.
Tu już zastosowałam nieco skróconą procedurę pichcenia,
mianowicie w wodzie pływała przędza, a w durszlaku liście ;) – jednocześnie.
Gotowanie trwało godzinę.
Korzeń farbownika lekarskiego. Kolor kawy z mlekiem.
I tu miała być dla Was, drodzy Czytelnicy, zagadka pt. „Kto
zgadnie jakiej rośliny użyłam?”. Ale wyszła drobna niespodzianka z kolorem, bowiem miał wyjść w
przybliżeniu czerwony :)
Procedura wyglądała tak, jak przy farbowaniu liśćmi brzozy. Do
durszlaka włożyłam pocięty korzeń farbownika. Woda przybrała kolor lekko
brudnoróżowy. I na tym się skończyło.
W związku z tym zamiast zagadki mam
pytanie, czy ktoś z Was próbował już farbowania farbownikiem i jakie były jego
efekty?
- Farbowanie to bardzo fajna zabawa :D
- Materiał jest łatwo dostępny i tani (pewnie, że nie każdy, ale w większości raczej tak). I jest w czym wybierać. Poza tym można bliżej poznać różne okoliczności przyrody i wzbogacić swoją wiedzę botaniczno-zoologiczną ;)
- Jeśli ma się dwie taryfy na prąd to lepiej gotować w weekendy ;)
- Uzyskuje się ciekawe kolory. Mogą się one różnić w zależności od zastosowanej zaprawy, a natężenie koloru od ilości materiału roślinnego lub „krotności” kąpieli (mam na myśli, że przędza farbowana jako pierwsza w danym roztworze ma bardziej intensywny kolor niż następne). Do tego kolory uzyskane w wyniku naturalnego farbowania rzeczywiście pięknie pasują do siebie.
- Kolor docelowy jest chyba zawsze małą niespodzianką.
- Zaczęłam pożądliwym wzrokiem farbiarza patrzeć na rośliny w ogródku :) Wiem, że efekty takiego farbowania byłyby raczej nieprzewidywalne, ale ach – ten niebieski…
A teraz efekty farbowania, czyli wszystkie kolorowe motki razem, plus jeden w kolorze naturalnym. Zaczynając od naturalsa przeciwnie do ruchu wskazówek zegara mamy: farbownik lekarski, liście brzozy, mniszek lekarski i łuski cebuli.
Są to jedne z pierwszych motków, które uprzędłam, grubość przędzy jest więc mocno zróżnicowana. Wszystkie zostaną użyte to utkania jednej tkaniny, ale o tym następnym razem.
Ehh, niebieski to już wyższa alchemia niestety...
OdpowiedzUsuńOj tak, ale pewnie i tego kiedyś spróbuję :) A jak Twoje doświadczenia w tym zakresie?
UsuńJestem kompletną ignorantką w temacie farbowania czymkolwiek i podziwiam osoby, które same farbują przędze, a co dopiero, gdy same te przędze uprzędły :-).
OdpowiedzUsuńKolory mi się podobają (najbardziej cebulowy) i ślicznie do siebie pasują. Ciekawam strasznie w jakiej tkaninie skończą :-).
Dziękuję :) Farbowanie to naprawdę świetna zabawa w alchemika (lub czarownicę nad kociołkiem ;)) Przędza niestety nie jest jeszcze taka, jakbym chciała. Każdy motek jest inny - w jednym są "ślimaczki", drugi to boucle, dwa inne też raczej artystyczne. Dopiero ostatni wyszedł w miarę przyzwoicie, ale za to wynik farbowania był zaskoczeniem. Mimo że uzyskałam kolor inny niż zakładałam, to nie jestem bardzo rozczarowana. Kolory dość ładnie wyglądają razem. Tkanina już się tka :)
Usuń